Szybko zrozumiałam, że nie mogę wstawiać się za dziećmi gnębionymi, bo znajdę się na ich miejscu.
Wtorek 12 czerwca, e-mail: „Wczoraj popełniła samobójstwo uczennica szóstej klasy warszawskiej szkoły baletowej. Małgosia miała 16 lat. To koszmarna tragedia, ale może się przyczynić do dyskusji o tym, jak nauczyciele traktują dzieci. Proszę o kontakt, inni też chcą mówić”.
„Mamo, boję się pani od baletu”
Zuza chodziła do tej samej szkoły co Małgosia. Dziś śni jej się tylko sala ćwiczeń, jasna i duża, lustra dopiero co wypolerowane. Ona – ubrana w białe rajstopki i różowy trykot – stoi przy drążku i poprawia sobie pointy, których satynowe wstążki lekko się poluźniły. Wchodzi akompaniatorka, za nią inne baletnice. Zajmują swoje miejsca, z zaskoczeniem patrzą na Zuzę. Po chwili: „Jaka jesteś szczupła!”. Zawsze była szczupła.
Kroki baletu poznała na kółku tanecznym. W domu, gdy słyszała muzykę, robiła piruety. Pod koniec trzeciej klasy podstawówki koleżanki powiedziały, że chcą zdawać do szkoły baletowej, więc ona też spróbuje. Nauczycielka ostrzegła wtedy matkę: „Niech pani tego nie robi, złamie pani dziecko”.
Egzamin nie był trudny. Trochę podskoków, walca i polki, predyspozycje słuchowe, śpiew, elastyczność. Potem ważenie i mierzenie ciała. Na 100 chętnych dostaje się 25 dziewcząt i jeden chłopiec. – Powinnaś być z siebie dumna, Zuziu – mówi jej matka, a ona kątem oka zauważa płaczącą dziewczynkę, którą ojciec bierze na ręce i wynosi z budynku szkoły.
Ma 10 lat i nowy rytm życia. Początkowo klasa zostaje podzielona na dwie grupy. Zajęcia zaczynają się o 8 rano, od dwóch godzin ćwiczeń. Po dwóch latach dojdą dwie kolejne. Pod koniec nauki będzie to już sześć godzin (oprócz tańca klasycznego historyczny, współczesny, ludowy, hip-hop). Dwa razy w roku spektakl na deskach Teatru Wielkiego, który widać z sali baletowej, co semestr egzamin z tańca.
Dziewięć lat nauki, do matury wytrzymuje zwykle maksymalnie 10 osób. Jedne dzieci eliminują kontuzje, inne zabierają rodzice, część odpada ze względu na słabszą sprawność ruchową. Szkolna dyscyplina: nie można nosić biżuterii, dekoltów, włosy muszą być spięte w koczek, zero makijażu czy lakieru do paznokci.
– Pierwszy rok minął spokojnie. Widziałam, jak się rozwija, stała się wrażliwa muzycznie – z matką Zuzy rozmawiam w kawiarni. – Jej koleżanki grały w gry komputerowe, ona mówiła o Czajkowskim. Ale gdy rozpoczął się drugi rok nauki, nauczycielka zaczęła krzyczeć. Słyszałam, że ma trudny charakter, ale starsze dziewczynki powiedziały, że warto wytrzymać, bo ma się potem mocne podstawy. Pomyślałam: „Może to dobrze, że będzie wymagająca?”.
Zuza wychodzi do szkoły z bolącym brzuszkiem, ale tańczy nawet z otartą stopą. Liczy kalorie, czeka na pochwałę. Nigdy jej nie słyszy. Zamiast tego: „Jak ty wyglądasz?!”, „Jesteś beztalenciem”, „Z takimi dziećmi nie da się pracować!”. Pod koniec roku zwierza się matce: „Boję się pani od baletu”.
Kilkoro rodziców idzie do nauczycielki z kwiatami. Proszą o łagodniejsze podejście. W odpowiedzi słyszą: „Na dzieci najlepiej działa strach”. Wychodzą w milczeniu. Dlaczego już wtedy matka Zuzy jej nie zabrała? – Zaczęła identyfikować się z grupą, żyła przygotowaniami do spektaklu, groziła: „Nie zrobisz mi tego!”. Nie chciałam rujnować jej marzeń. Moje matka zrujnowała, zabraniając mi nauki w szkole plastycznej.
„Mamo, nigdy tego nie zrozumiesz”
Kiedy Zuza wchodzi w trzeci rok nauki (jest 2013, szósta klasa podstawówki w tradycyjnej szkole), nauczycielka rzuca już krzesłami, przegania z sali, podnosi głos, gdy dziecko napije się wody. Kiedy Zuza się czerwieni, słyszy, że to minie, jak będzie mniej jeść. A ona przestaje się skarżyć. Mówi za to: „Mamo, nigdy tego nie zrozumiesz. Pani chce dla nas dobrze”.
W drugiej grupie uczy się Natalka. I razem z dwiema najsłabszymi 12-latkami musi wytrzymywać: „Z tej mąki chleba nie będzie”, „Tutaj nawet konkursu piękności nie wygracie” albo: „Wielka pupa, gruby brzuch!”. Najgorzej się czują, gdy pedagog omija je bez słowa, gdy stoją przy drążku i wykonują te same ćwiczenia, co pozostałe dziewczynki. Z czasem w szatni nikt już z nimi nie rozmawia.
– A moja córka gaśnie – mówi mi matka Natalki. – Przestaje zgłaszać się na lekcjach, nie chce się z nikim spotykać, skarży się na bóle brzucha.
Potem zacznie się ciąć.
Wcześniej dowie się, że na koncercie świątecznym ma stanąć z dwiema uczennicami w ostatnim rzędzie i wykonywać proste ruchy. Pani od baletu wyjaśni im przy całej grupie: „Do niczego się nie nadajecie, do niczego! Możecie być tylko drzewami!”.
W listopadzie 2013 grupa rodziców pisze list do dyrektor szkoły. „My, rodzice dzieci z klasy III, jesteśmy zaniepokojeni metodami pracy na lekcjach tańca klasycznego. Część dzieci jest ciągle krytykowana za brak predyspozycji albo ignorowana. Podział na lepsze i gorsze rodzi niezdrową rywalizację oraz niszczy radość bycia najlepszymi tym paru najzdolniejszym uczennicom, które cierpią, obserwując systematyczne upokarzanie swoich koleżanek.
Dodatkowo dziewczęta są często ośmieszane za wygląd, panie zwracają się do nich w sposób obraźliwy i poniżający. To powoduje stres, napięcie i zniechęcenie oraz osłabia motywację (…). Wiele dziewczynek zamknęło się w sobie, a co gorsze widzą, że gdy na lekcjach pojawiają się osoby trzecie, panie odnoszą się do nich z szacunkiem.
Obie nauczycielki stale krytykują: za głupie jesteście na tę szkołę – piszą rodzice. – Te słowa są poniżające, a dzieci nie rozumieją ich intencji. Indywidualne rozmowy nie przynoszą zmian. Obie panie są głęboko przeświadczenie o słuszności stosowanych metod (…). Jesteśmy przeciwni zastraszaniu dzieci, wprowadzaniu niezdrowej rywalizacji, ośmieszania dziewczynek oraz krytykowania ich wyglądu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mimo iż dzieci płaczą ze strachu i upokorzenia, zaczynają się do złego traktowania przyzwyczajać. Często na pytanie: Jak było na lekcjach? odruchowo odpowiadają: Normalnie . Naszym zdaniem to przemoc psychiczna (…)”.
*****
Czytaj więcej na Wyborcza.pl
Reportaż ukazał się 2 lipca 2018 r. w „Dużym Formacie”. Rys. Anna Reinert