Monika: „Złożyłam wypowiedzenie. Potem przyszły lęki i tiki nerwowe. Nie spałam albo budziłam się z krzykiem”. Anna: „Po czasie zrozumiałam, że doświadczyłam przemocy psychicznej. I to się za mną ciągnie”.
13 grudnia 2022, warszawskie muzeum Polin, trwa 26. gala nagrody Grand Press – najbardziej prestiżowego konkursu dziennikarskiego w Polsce. Wydarzenie transmitują TVN 24 i Wirtualna Polska. W trzydziestej minucie na scenę wchodzi pisarka Agnieszka Szpila. Jury złożone z przedstawicieli różnych redakcji nagradza ją za tekst „Gdzie są te dzieci? W dupie!” – o tragicznej sytuacji rodziców dzieci z niepełnosprawnością.
– Stoję tu przed państwem i jest to dla mnie chyba najtrudniejsze zadanie w ciągu ostatnich kilku lat – zaczyna Szpila, zwyciężczyni w kategorii publicystyka. – Ponieważ tydzień temu wydarzyło się wokół tej nagrody w moim życiu coś tak bardzo nieprzyjemnego i przemocowego, że dziękując jury, dziękując wszystkim państwu za przeczytanie tego tekstu, niestety nie mogę tej nagrody przyjąć. Cytując słowa osoby, która tej przemocy dopuściła się wobec mnie, musiałabym się tego całe życie wstydzić.
Po chwili otrzymuję wiadomość od dziennikarza obecnego na gali:
„No i się chłopak doigrał”.
– Co roku, w grudniu, gdy dochodzi do gali Grand Press, modlę się, żeby ktoś w końcu wszedł na scenę i powiedział, jak Andrzej traktuje ludzi – powie mi na początku stycznia jedna z byłych pracownic magazynu „Press”. – Weszła ona. Inni też już chcą mówić.
Na opowiedzenie o pracy w „Press” zgodziło się 40 osób.
SUBIEKTYWNE ODCZUCIA
Dwa dni po gali „Krytyka Polityczna” publikuje wywiad z Agnieszką Szpilą. Autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Nike książki „Heksy” tłumaczy, że tydzień przed galą zadzwoniła do Andrzeja Skworza. To przewodniczący jury i właściciel magazynu „Press”, organizatora nagrody. Wcześniej podpytała znajomych, czy na gali przyznaje się czas na powiedzenie czegoś ważnego do mikrofonu komuś oprócz zwycięzców. Dowiedziała się, że musi wygrać, by móc się wypowiedzieć. W środę rano, 7 grudnia, po godzinie dziewiątej, Szpila zadzwoni więc do przewodniczącego Skworza z prośbą o przyznanie jej – niezależnie od werdyktu – półtorej minuty czasu na powiedzenie dziennikarzom o kilku ważnych tematach związanych z sytuacją osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunów w Polsce.
Jak zrelacjonowała później w wywiadzie dla „Krytyki”, po przedstawieniu powodu, dla którego dzwoni, Andrzej Skworz zaczął ją upokarzać, „zachowywał się po chamsku”. Tłumaczył, że ona nie rozumie, co on mówi, a nawet kiedy mówi, że rozumie, to tak naprawdę nie rozumie. „Cynicznie się ze mnie naśmiewał, zarzucał skrajny egoizm, twierdząc, że chcę grać tylko na siebie” – opowiedziała. A na koniec poradził, by „nie zrobiła na gali czegoś, czego się potem będzie całe życie wstydziła”.
– Nigdy wcześniej z redaktorem Skworzem nie rozmawiałam. Mógł po prostu powiedzieć, że nie może, bo musi się trzymać scenariusza, ale on przez dziesięć minut wolał mnie czołgać – mówi mi Agnieszka Szpila.
– Zarzucał, że nie liczę się z ludźmi ani z osobami z niepełnosprawnościami, chcę wszystkim zepsuć wieczór. Zesztywniałam, nie byłam w stanie wydusić choć słowa. Gdy tak milczałam, on ciągnął mocnym tonem: „To pani milczenie jest spowodowane tym, że nadal pani nie rozumie, co do pani mówię? Czy może chce pani ostentacyjnie zakończyć rozmowę?”. Nogi zaczęły mi się trząść, zakończyłam rozmowę i się rozpłakałam. Obok stał mój mąż. Powiedział: „Szpila, co ty pozwoliłaś sobie zrobić?!”. Dochodziłam do siebie kilka dni. Potem poczułam wkurw i zadzwoniłam raz jeszcze, w dniu gali. Wyśmiał mnie i odesłał do szefowej Fundacji Grand Press: „Niech se pani porozmawia z nią jak kobieta z kobietą”.
W dniu wywiadu na stronie internetowej „Krytyki” i magazynu „Press” swoje stanowisko publikuje Andrzej Skworz. Stwierdza, że Szpila „nie trzyma standardów rzetelności”, ale „jako pisarka nie musi”. I dodaje, że dzwoniąc, lobbowała w sprawie swojego materiału, a w wywiadzie znalazł tylko jeden prawdziwy cytat. Brzmi on: „Otóż pani się myli: pani nie myśli o ludziach, tylko o sobie”.
„Tak właśnie powiedziałem” – napisał Skworz. „Reszta to emocje, subiektywne odczucia i zmyślenia”.
SAMIEC ALFA
Niektórzy mówią o nim „cesarz” lub „sumienie polskiego dziennikarstwa”. Wielu zawdzięcza mu, że trafili do mediów. Słynie z pouczających wstępniaków, podczas każdej gali Grand Press wygłasza ze sceny przemowę do środowiska. W grudniu ubiegłego roku po raz pierwszy z niej zrezygnował.
– Mówię o Andrzeju „cesarz”, bo to rasowy redaktor – dzwonię do Jacka Żakowskiego, publicysty tygodnika „Polityka”. – Silna osobowość i przywiązanie do pracy, właściwie zintegrowanie jej z życiem. Mało jest takich osób. Kreatywny i wizjonerski lider, który potrafi prowadzić firmę, reagując na zmiany rzeczywistości, czego ostatnim przykładem jest zaangażowanie Fundacji Grand Press. Wyczuł, że społeczeństwo, pod wpływem autorytarnej presji, zaczęło się budzić, także w naszym środowisku, i postanowił być częścią tej zmiany. Każdy ma oczywiście tysiące krytycznych uwag do każdego redaktora, ale Andrzej czuje tematy, potrafi kierować ludźmi, wymagać, znajdywać autorów.
Bogusław Chrabota, od 2013 roku naczelny „Rzeczpospolitej”: – Poznaliśmy się w 1986 roku w trakcie wyjazdu zagranicznego. Gdy tworzył magazyn, pomagałem mu przecierać szlaki w Warszawie. To mnich dziennikarski: dyscyplina, świetna organizacja, zapobiegliwość. Niewątpliwie samiec alfa i to taki bardzo wyrazisty. Natomiast sumieniem zawodu „Press” nigdy dla mnie nie był.
– Nie czuję się żadnym cesarzem i nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek tak o mnie mówił – komentuje z kolei Andrzej Skworz. – Prawdziwym sukcesem życiowym są moi najbliżsi i ich dobre życie.
Większość moich rozmów o Skworzu z pracownikami „Press” zaczyna się podobnie:
– Mogę opowiedzieć o innych, ale nie o sobie.
Dlaczego?
– Boję się jego zemsty.
A jak mógłby się zemścić?
– Nie wiem, wystarczy, że do mnie zadzwoni.
ALBO MY, ALBO ON
Andrzej Skworz, rocznik 1963, urodził się w Poznaniu. Podstawówkę ukończył w Witaszycach, liceum – w Jarocinie. Ojciec hodował konie, jego dzieciństwo to ciąg przeprowadzek z jednej stadniny do drugiej. W wieku 15 lat – jak wyjawił w jednym ze swoich tekstów – postanowił, że gdy dorośnie, wstąpi do zakonu dominikanów. Wybrał jednak filozofię w Poznaniu: „Kto to wie, jak by to się skończyło, gdyby nie codzienna modlitwa mojej mamy. Odwrotnie niż wiele matek w tamtych czasach, modliła się, by żaden z jej synów nie został księdzem”.
Już w trakcie studiów publikuje w „Obserwatorze Wielkopolskim”, niezależnym piśmie członków i sympatyków NSZZ „Solidarność”. Na zajęcia jeździ czerwonym rowerem marki Traper, na życie zarabia m.in. na budowach w Paryżu.
– Ze studiów zapamiętałam go jako wysokiego i nieśmiałego chudzielca – opowiada koleżanka z roku.
W 1988 roku rozpoczyna współpracę z dominikańskim miesięcznikiem „W Drodze”, gdzie zostaje jednym z redaktorów. Dwa lata później „Gazeta Wyborcza” szuka kandydatów na szefów lokalnych dodatków. W Poznaniu 27-letniego Skworza rekomenduje Roman Kurkiewicz, współtworzący wtedy gazetowe kadry, też poznaniak.
– Znaliśmy się niezbyt dobrze, na niwie towarzyskiej – wspomina Kurkiewicz. – Sprawiał wrażenie spokojnego, dobrze zorganizowanego. Przedstawiłem jego kandydaturę, spodobał się. Być może już wtedy miał widoczne cechy, które ówczesne, powstające i kształtujące się media lubiły: apodyktyczność i umiejętność uczenia się.
Poznański dodatek ukazuje się od jesieni 1990.
– Czuliśmy, że bierzemy udział w czymś ważnym, nigdy później nie widziałam takiego zaangażowania – Paulina Suszka przeszła do „Wyborczej” z lokalnej telewizji. – Ludzie nie mieli doświadczenia, a szybko okazywali się świetnymi dziennikarzami. Stworzyliśmy zgrany, lubiący się zespół. Andrzej nie umiał tego wykorzystać, chyba widział w tym zagrożenie.
Problemy zaczęły się po kilku miesiącach.
– Z jednej strony bywał ujmujący, z drugiej napuszczał nas na siebie, lubił na stronie sondować, co kto o kim myśli. Bywał arogancki, nerwowy i złośliwy – ciągnie Suszka. – Często krytykował, zwłaszcza tych, którzy byli bardziej wrażliwi.
W listopadzie 1992 Suszka oddaje tekst, pakuje torbę, rusza w kierunku drzwi. Spieszy się na spotkanie w urzędzie. Mieszka wtedy z dzieckiem u znajomych, stara się o strych od miasta.
– Andrzej poprosił mnie do gabinetu, powiedział, żebym usiadła. Odpowiedziałam, że nie mogę, bo jestem umówiona na konkretną godzinę. Jeśli chce, będę jutro, choćby o szóstej rano. Na to on otworzył szufladę i podał mi wypowiedzenie. Wzięłam, wyszłam, na schodach zobaczyłam, że tego nie podpisał. Chyba chciał mnie nastraszyć, ale nie przewidział, że obrócę się na pięcie. Gdy następnego dnia przyszłam do pracy, wręczył mi dyscyplinarkę z zakazem wchodzenia do redakcji. Uzasadnił ją m.in. tym, że gazeta się spóźniała, bo oddawałam teksty po terminie, co było nieprawdą.
Poszłam do sądu pracy. Stanęło na porozumieniu stron i wypłacie zaległego wynagrodzenia. Pracowałam już wówczas gdzie indziej. Świadkowie, którzy mieli potwierdzić wersję Andrzeja, wycofali się z zeznawania – dodaje Suszka.
W 1994 roku poznański zespół pisze list do szefostwa w Warszawie. Podnoszą, że tam się nie da pracować. I grożą, że albo odchodzi Skworz, albo oni. Podpisuje się większość pracowników i współpracowników. Naczelny z końcem roku zostaje zwolniony. I już w styczniu 1995 roku przechodzi do nowo powstającego ogólnopolskiego tygodnika „Fortuna”, gdzie obok dłuższych tekstów będą się ukazywać konkursy z nagrodami. Zanim jednak pismo wejdzie na rynek, jego właściciel – znany poznański biznesmen Piotr Bykowski, bohater jednej z najgłośniejszych afer finansowych lat 90. – zwolni Skworza.
– Uważam, że niesprawiedliwie – skomentuje później Andrzej Skworz.
DLA SAMOTNYCH
Po odejściu z „Fortuny” zakłada firmę doradczą dla szefów dzienników regionalnych. Ale nie daje mu to satysfakcji. Dlatego 15 lutego 1996 roku do kiosków trafia pierwszy numer magazynu „Press”, poświęconego rynkowi mediów, reklamy i public relations. „Na pomysł zrobienia »Press« wpadłem, stojąc w korku samochodowym” – napisze Skworz osiem lat później w jubileuszowym numerze. „Pomyślałem, że szefowie mediów bywają samotni. Nie mogą podzielić się swymi problemami, z tymi, którzy je rozumieją”.
Początkowo tylko 50 stron, od razu dobry papier, znane nazwiska. Kulisy hamburskiej redakcji „Der Spiegel”, tekst o kryptoreklamach czy „10 przykazań dla organizatorów bankietów”. Na okładce pierwszego numeru Jerzy Baczyński, naczelny tygodnika „Polityka”. Zapowiedź wywiadu: „Polityka – zyskała kolor, straciła klasę?”.
– Gdy zobaczyłem tę okładkę, poczułem się wmanewrowany – wspomina Baczyński. – Odebrałem to jako zagranie nie fair, tabloidowe, złośliwe. Dopiero co, po raz pierwszy, wyszliśmy w kolorze i w mniejszym formacie. To była dla nas duża zmiana i ryzyko. Zdaje się, że w zebranych przez „Press” komentarzach tylko jedna osoba z konkurencji oceniła tę zmianę krytycznie. A tu taka okładka, z moją twarzą, sugerująca, że poszliśmy w stronę jakiejś tandety. Zażądaliśmy od „Press” wyjaśnienia, że to pytanie nie było fragmentem wywiadu, i w ogóle jak tytuł ma się do tekstu. Dziś bym zareagował spokojniej, pewnie wcale. Wtedy się przejąłem, bo wiedząc, że będzie wywiad, sami go promowaliśmy wśród naszych czytelników i klientów. Myślę o tej, dziś anegdotycznej, sytuacji jako o zapowiedzi przyszłej linii magazynu, podkręcania tematów. Ale nasze relacje były potem bardzo dobre. Andrzej Skworz przez kilkanaście lat odwiedzał mnie raz na jakiś czas, żeby skonsultować swoje opinie. Zawsze z respektem dla historii i pozycji „Polityki”.
Wstępny zamysł jest taki, by „Press” był dostępny tylko w prenumeracie. Ale szybko zaczynają dzwonić firmy kolportujące prasę z całej Polski.
– Pomysł, by śledzić transformację rynku medialnego, był nowatorski, bardzo dobry – dodaje Jerzy Baczyński. – Te zmiany budziły zainteresowanie nie tylko dziennikarzy. „Press” chwycił także dlatego, że wypełnił lukę, brak pisma celebryckiego. To były czasy, kiedy rodziły się nowe gwiazdy, powstawały kolejne telewizje. Andrzej Skworz wyprzedził rynek.
Bogusław Chrabota: – Środowisko dziennikarskie potrzebowało zintegrowania i sprofesjonalizowania. „Press” dał punkt odniesienia, stał się forum kreowania myśli i etyki zawodowej. Uważna lektura magazynu dawała wgląd w technologię czy wydarzenia w mediach międzynarodowych. Każdy chciał być na okładce, szukał wzmianki na swój temat, teksty były komentowane. Dziś pozycja „Pressa” jest zupełnie inna, Andrzej próbuje ją utrzymywać, ale po pierwsze, kompletnie rozleciało się dziennikarskie środowisko, nie ma potrzeby spójności i próby zrozumienia. Po wtóre, pozamykaliśmy się w innych społecznościach. Starsze pokolenie nie ma cierpliwości do „Pressa”, młodsi szukają innych punktów odniesienia.
SYNDROM HOLLYWOODZKI
W kolejnym roku (1997) magazyn Andrzeja Skworza po raz pierwszy przyznaje nagrodę Grand Press dla Dziennikarza Roku. To do dziś najważniejsze branżowe wyróżnienie. Pierwszym laureatem, wybranym w ogólnopolskim głosowaniu redakcji, zostaje Jacek Żakowski, ówczesny publicysta „Wyborczej” (redakcje decydują do dziś, ale „Press” wskazuje zawsze w artykule tych, którzy mieli najlepszy rok, i – jako organizator – może nie uznać wyniku, jeśli uzna, że doszło do „zmowy redakcji”).
– Był to czas, kiedy z Piotrem Najsztubem prowadziliśmy w TVP program „Tok szok” i byliśmy zasypywani nagrodami – opowiada Żakowski. – W dniu gali mieliśmy kolejne nagranie, zastanawiałem się, czy w ogóle iść. Ale poszedłem, odebrałem, a następnego dnia zobaczyłem na jedynce „Wyborczej” gratulacje. Pomyślałem, że to może rzeczywiście ważny moment. W redakcji wezwała mnie do siebie Helena Łuczywo, absolutny Bóg na pokładzie. Zapytała: „I co teraz z tobą będzie? Wszystko już osiągnąłeś”. To pytanie mnie walnęło. Ranga tej nagrody była inna niż dzisiaj, ale już wtedy czułem, że może być niebezpieczna. Bo buduje syndrom hollywoodzki w dziennikarstwie, którego się boję. Zaczęliśmy podnosić, że trzeba też nagradzać w poszczególnych kategoriach, doceniać za konkretną pracę. I to rozszerzenie nagrody Grand Press, docenianie także za różne teksty – publicystyczne, śledcze czy reportaże – moim zdaniem tę nagrodę zbudowało.
Żakowski dostaje statuetkę stalówki i dziesięć tysięcy dolarów. W kolejnych latach zamiast czeku dziennikarze będą otrzymywać samochód, finansowany przez sponsora. W 2009 roku Tomasz Lis, uznany za Dziennikarza Roku po raz trzeci, przekazuje otrzymanego citroena na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
– Zobaczyłem ten samochód po wejściu na scenę, stał na wielkim podeście – opowiedział Lis niedawno w rozmowie z podcasterem Żurnalistą. – Pomyślałem, że już sama nagroda jest prawdziwym wyróżnieniem. To byłoby nietaktowne, niesmaczne, gdyby przyjąć jeszcze samochód, wart wtedy, jeśli dobrze pamiętam, 120 tys. zł. Miałem 15 sekund, by zdecydować, co z tą nagrodą zrobię. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to Owsiak i Orkiestra.
W tym czasie, jak wyszło podczas tej rozmowy, Lis miał też odmówić Skworzowi udziału w jury nagrody Grand Press, za udział w którym do dziś nie otrzymuje się wynagrodzenia.
– Powiedziałem, że nie będę w jury, bo mi szkoda weekendu na czytanie od świtu do nocy zgłoszonych prac. Przyjął to bardzo osobiście. Od tego czasu niespecjalne ukrywa swoją antypatię.
W kolejnym roku samochodu nie przyjmuje reporter Artur Domosławski, autor głośnej biografii Ryszarda Kapuścińskiego. Uzasadnia w wywiadzie dla „Newsweeka”: „Jest coś niezdrowego w zbyt bliskich relacjach między mediami a biznesem”. Od 2011 roku zwycięzcy znów dostają czek. Każdy i każda zwyczajowo udziela „Pressowi” wywiadu. Domosławski i tego odmawia.
– W tamtym czasie trwała dyskusja wokół mojej książki o Kapuścińskim, była burzliwa, żeby nie powiedzieć brutalna, a teksty w „Press” wypaczały charakter debaty – relacjonuje Artur Domosławski. – Jakby niemal wszyscy oceniali ją krytycznie, a przecież głosów za książką było co najmniej tyle samo, jeśli nie więcej. W jednym z materiałów zostałem nawet odesłany do psychiatry. Skoro naczelny zaczął od pewnego momentu stawiać się w pozycji strażnika etyki, powinien trzymać standardy. W trakcie gali mi pogratulował, ale potem, podczas wymiany uwag w kuluarach, wyczułem niechęć uniemożliwiającą rozmowę, wręcz wrogość. W miejsce wywiadu napisałem tekst wokół pracy nad nagrodzoną książką, o swoich mistrzach, o ludziach, którzy wzięli udział w debacie.
GALE, EVENTY, REKLAMY
Pierwsza siedziba redakcji magazynu to jeden pokój w Poznaniu. Trzy pierwsze numery drukarnia godzi się wydrukować za darmo, papier Skworz załatwia w barterze. Podobnie – wysyłkę pisma czy promocję w stacjach radiowych. W październiku 1997 do zespołu dołącza Renata Gluza z krakowskiego oddziału „Wyborczej”, dotąd co jakiś czas publikująca w „Press”. Później zostanie zastępczynią naczelnego i partnerką.
– Bardzo szybko przejęła styl zarządzania Skworza – mówi jeden z pracowników. – A on nie zwracał jej z tego powodu uwagi.
Reklam w „Press” przybywa, partnerami kolejnych numerów są banki, państwowe spółki, duże firmy. W 2000 roku redakcja rozrasta się do czterech pokojów w prywatnej willi w dzielnicy Grunwald. Powstaje też niewielkie biuro w Warszawie, którym zarządza Gluza. To tam na stanowisku dziennikarki zatrudni się Sylwia.
– Wszędzie bywało nerwowo, ale nigdzie, a pracowałam w kilku redakcjach, także w tych staroświeckich, nie niosło to za sobą braku szacunku – opowiada. – Gdy było słychać energiczne tupanie Renaty, wiadomo było, że zaraz wpadnie do pokoju i się wydrze. Bywało, że z wyzwiskami. Wrzaski z jej gabinetu to była codzienność. Na mnie napadała regularnie, winy szukałam w sobie. Myślałam: mogłaś dopytać, lepiej sprawdzić. Uwierzyłam: nie umiem, nie potrafię, nie daję rady. Aż doszło do tego, że bałam się przekroczyć próg biura, odebrać telefon, wysłać maila.
Po roku 2000 magazyn czytany jest nie tylko w redakcjach, ale też na uczelniach, w biurach. Dziennikarze „Pressa” chwalą rzadko, teksty piszą ostro.
W maju 2002 Skworz znów wyprzedza rynek i uruchamia „Presserwis”, pierwszy w branży płatny newsletter z najnowszymi informacjami ze świata mediów i reklamy. W tym okresie warszawskie biuro zaczyna stanowić centrum firmy i zatrudnia Jolantę, korektorkę. W „Press” pracuje przez niecały rok: – Nigdy wcześniej i nigdy później nie pracowałam w takiej atmosferze. Prezes Skworz potrafił wejść do pokoju Renaty i rzucać krzesłami. Mocno przy tym krzyczał. W innych dniach ona krzyczała na niego.
W 2005 roku magazyn ogłasza kolejną ważną środowiskowo nagrodę – Grand Press Photo. Zarabia na galach, branżowych eventach i nietanich reklamach. Andrzej Skworz nie jeździ już czerwonym traperem, ale volvo. Zbudował dom, do biura w Warszawie lata awionetką. Z żoną, konserwatorem dzieł sztuki, ma dwóch synów.
– Jestem strasznie upierdliwym szefem, który w pracy nie daje żyć człowiekowi – mówi „Wyborczej” z okazji jubileuszu setnego numeru. – Ale nie jestem złym człowiekiem.
Światowy kryzys gospodarczy, który dociera do Polski w 2008 roku, jest początkiem końca dobrej passy. Mediom ubywa reklamodawców, spadają nakłady. „Press” robi się cieńszy, magazyn dotykają zwolnienia. Wkrótce zacznie spadać sprzedaż i trend już się nie zatrzyma, a firma przeniesie się do mniejszego biura.
– Od tego momentu zrobiło się jeszcze bardziej nerwowo – mówi jeden z byłych dziennikarzy „Press”.
*****
Czytaj więcej na Wyborcza.pl
Reportaż ukazał się 25 maja 2023 r. w „Dużym Formacie”. Fot. Adam Stępień/Agencja Wyborcza.pl
Z kolei 31 sierpnia 2023 r. została opublikowana jego kontynuacja: „Przemiany nie było. Po publikacji reportażu o pracy w redakcji Andrzeja Skworza”.