Reporter Wiktor Bater na tydzień przed śmiercią: – Pomóż mi. To mnie tym razem wciągnie.
Biesłan. Huk, kontakt z Baterem się urywa
Jest 9.20, plac przed Szkołą nr 1 – największą i najstarszą w mieście – zapełniają dzieci ubrane w czarno-białe mundurki, ich rodzice, krewni. W 30-tysięcznym Biesłanie, mieście położonym u gór Kaukazu, w rosyjskiej Osetii Północnej, gdzie wszyscy się znają lub są ze sobą spokrewnieni, 1 września 2004 panuje potworny upał. Dlatego inauguracja roku szkolnego rozpoczyna się godzinę wcześniej niż w innych częściach kraju. Nauczyciele witają swoje klasy, z głośników słychać głośną muzykę.
Po dziesięciu minutach pierwsze strzały.
Początkowo myślą, że to fajerwerki. Albo odgłos pękających balonów. Milknie muzyka, krzyk staje się głośniejszy, pod szkołę podjeżdżają kolejne furgonetki. Plac wypełniają uzbrojeni mężczyźni, niektórzy mają zasłonięte twarze, wśród nich przynajmniej dwie kobiety obwieszone ładunkami wybuchowymi. Strzelają w górę i zaganiają ludzi do sali gimnastycznej. Ledwo się mieszczą. Od kul giną pierwsze osoby.
Na zewnątrz chaos. Miesza się lament kobiet, syren milicyjnych i krzyki. W szkole zostaje uwięzionych ponad tysiąc osób. W większości dzieci. Przez kolejne dwa dni pragnienie będą gasić moczem, a rosyjskie władze zaniżać liczbę zakładników: najpierw podadzą, że w szkole jest 150 osób, później, że 354.
– Sama widzisz – przywódca terrorystów, domagający się wyprowadzenia wojsk rosyjskich z Czeczenii, zwraca się do dyrektorki szkoły. – Nikomu na was nie zależy.
To jedyny raz, kiedy Wiktor Bater jedzie bez Archiego, swojego operatora. Kiedy media podają, że ludzie Szamila Basajewa przetrzymują dzieci w szkole, Artur Łukaszewicz jest na zagranicznym urlopie, a Wiktor w Moskwie, gdzie od 1996 roku pracuje jako korespondent – najpierw Polskiego Radia, a teraz TVN. Na miejsce dociera jako jeden z pierwszych.
W tym czasie prezydent Władimir Putin ogłasza w telewizji: „Najważniejsze jest życie zakładników”.
Budynek otaczają milicja i wojsko, po drugiej stronie linii kolejowej, biegnącej 50 metrów od szkoły, widać oddziały rosyjskich służb specjalnych. 300 metrów dalej, przy domu kultury, położonym w centrum Biesłanu, rodziny zakładników.
– Chłopaki od Basajewa przypominają o swoim istnieniu, ale spoko! Nie dosięgną! – tłumaczy Baterowi miejscowy dziennikarz i nalewa w plastikowy kubek setkę samogonu. – Nie bój się, nie oślepniesz! Ze sklepu, nie z bimbrowni!
Wieczorem są już kolejne ekipy telewizyjne – niemieckie, angielskie, francuskie. Po rosyjsku rozpaczają tylko osetyjskie kobiety, pytające dziennikarzy o los ich dzieci. Wielu reporterów jest zmęczonych – dzień wcześniej relacjonowali zamach bombowy na stacji moskiewskiego metra.
Następnej nocy nad Biesłanem przechodzi nawałnica. Bater stoi skulony pod ścianą domu kultury, obok zapłakanych, czarnych z bólu – jak potem napisze – matek. O świcie przemykają sylwetki antyterrorystów z Alfy. On już zna ten scenariusz. Relacjonował atak na moskiewski teatr na Dubrowce. Zakończył się odbiciem obiektu i śmiercią 173 osób, w tym 133 zakładników.
Szturm wojsk rosyjskich na szkołę w Biesłanie następuje 3 września po południu. Wybuch rozsadza część ściany szkoły, wybija okna. Ci, którzy przeżyli, próbują wydostać się przez wyrwę. Terroryści strzelają im w plecy. Po kilkunastu minutach kolejna eksplozja, płonie dach sali, mieszkańcy zaczynają wyciągać ciała zakrwawionych krewnych.
Na ekranach TVN 24 obraz, który wielu z nas pamięta do dziś: szara koszulka, ogorzała twarz, przy uchu telefon. – Kule świszczą, jest niebezpiecznie. O Boże! – mówi zdyszany Wiktor Bater. – Wynoszą rannych. To potworny widok…
Huk, kontakt z Baterem się urywa. Przez kolejne 25 minut nie żyje.
Berlin. Tutaj nie ma komu śpiewać
Już jako korespondent w Moskwie mówi: „Rosja to po części moja bajka, ale na pewno nie mój dom”. We wrześniu 2013, gdy po 20 latach wraca do Polski, pisze do znajomej: „Tęsknię do Was, do Moskwy, do wszystkiego wschodniego. To już nieuleczalne”. A także: „Kocham ten kraj i go nienawidzę”.
– Po rosyjsku mówił najpiękniej z nas wszystkich, bez polskiego akcentu. Zazdrościłem mu tego – Wacław Radziwinowicz, wieloletni korespondent „Wyborczej” w Moskwie, poznał Batera w 1997. – Szybki, dokładny, z ogromną wiedzą o Rosji i trudną do okiełznania energią. W środku bardzo wrażliwy. Było to widać na jego twarzy.
Mało o sobie opowiada. Najwięcej zdradza Dorocie Kowalskiej i Wojciechowi Rogacinowi, autorom książki o polskich reporterach wojennych. Stąd wiem, że jego matka Elżbieta Bater studia skończyła na Uniwersytecie Moskiewskim, w domu rozmawiało się po niemiecku (głównie po to, by dzieci nie rozumiały) i czasem po rosyjsku. Bo matka powtarzała: „Język wroga trzeba znać”.
W podstawówce wygrywa olimpiady z rosyjskiego. W Liceum im. Joachima Lelewela na warszawskim Żoliborzu języka uczy go Natalia Woroszylska, córka urodzonego w Grodnie polskiego poety i tłumacza. Bater czyta w oryginale Sołżenicyna czy Dostojewskiego. Gra na gitarze i pianinie, śpiewa. Najchętniej utwory rosyjskiego barda Włodzimierza Wysockiego.
– To Wysocki nas połączył – Michał Kamiński, dziś wicemarszałek Senatu, na początku lat 90. reporter sejmowy, jeden z najbliższych przyjaciół Batera. – Koleżanka powiedziała mu, że jest ktoś, kto też zna na pamięć Wysockiego. Witia na to, że niemożliwe. Przyjechali do mnie, piliśmy, śpiewaliśmy do rana. I tak nam zostało. Gdy w 1997 po raz pierwszy zostałem posłem, wsiadłem w pociąg i pojechałem do Moskwy. Do Witka. To z nim chciałem być.
Jest w liceum, kiedy matka – z pochodzenia Niemka – wyjeżdża do Berlina na operację serca i nie wraca. Ojca już dawno nie ma w domu (rodzice rozwiedli się, gdy miał 10 lat), a i tak nie zgadza się, by dzieci pojechały z matką. Wsparcia udziela ciotka. Siostra Batera długo nie może matce wybaczyć, że została, on będzie przekonywał, że był to czas wolności. Ale w 1985 przerywa studia (rusycystyka) i jedzie do matki. Pisząc ten tekst, słucham jego kasety z rosyjskimi piosenkami. Nagrał się trzy lata później w Berlinie. Grudzień 1988, ma wtedy 22 lata. W połowie przerywa i mówi tak:
„Za mało śpiewam, ale tutaj nie ma komu śpiewać. Zbliża się Nowy Rok, trzeci rok dobrowolnej emigracji, kolejny rok przez siebie wybranej straszliwej samotności. Kolejny rok demonów. Trzeba bardzo dużo siły, żeby tu przetrwać. Może ją znajdę? Kończę whisky, w lodówce mam jeszcze butelkę wina. Bez sensu. Bo to tak: jak siadam i gram dla siebie, wydaje mi się, że brzmi to stokroć lepiej niż do mikrofonu. Jakiś mechanizm? Trema? A może chęć bycia perfekcyjnym? To nie ma teraz znaczenia. Muzyka pomaga przeżyć”.
*****
Czytaj więcej na Wyborcza.pl
Reportaż ukazał się 20 kwietnia 2020 roku w „Dużym Formacie”. Fot. Michal Lepecki/Agencja Gazeta.